czwartek, 18 czerwca 2015

Irlandia, 10-12.06.2015


Wybraliśmy się do wiecznie zielonej krainy na dwa dni, celem zażycia odpoczynku na wsi, z dala od betonu miasta. Irlandia jest świetnym ku temu miejscem, krajem wiecznie zielonych pól, suszonego torfu i ciemnego Guinnessa, z liczbą ludności niewiele ponad 4,5 miliona. Kraina ta, targana wojnami i klęskami nieurodzajów, najbardziej ucierpiała w połowie 19 wieku, kiedy w wyniku zarazy ziemniaczanej z głodu umarło ponad milion ludzi, a kolejne dwa miliony wyemigrowało.

Nie o historii dziś przyszło nam jednak rozprawiać, a o dwóch dniach między 10 a 12 czerwca, kiedy zatrzymaliśmy się w miejscowości Ballaghaderreen na północnym zachodzie, u niejakiego Mairtína O'Dunadhaigha. W przytulnym domku z kominkiem i niemałym ogrodem niczego nie brakowało, a gospodarz ugościł nas po królewsku. To ogólnie urocze miasteczko jest w moim odczuciu smutnym wspomnieniem dawnych, dobrych czasów. W miejscu, gdzie mieszka półtora tysiąca osób (!) ponoć kiedyś były 72 bary! Widać, jak dużo po ostatnim kryzysie się zmieniło. Widać to nie tylko w samym miasteczku, ale wszędzie: opuszczone domy, gospodarstwa; rozpadające się i wystawione na sprzedaż kościoły, hotele. W okolicy można kupić dom do niewielkiego remontu za 30 000 Euro! W Ballaghaderreen na przykład do nabycia jest cały zespół klasztorny, wraz z ogrodem. Widać zamknięte bary i sklepy, niegdyś świetnie prosperujące. Kryzys dał się Irlandczykom mocno we znaki, zwłaszcza na terenach wiejskich.

Irlandia jest krainą torfu. Wykopuje się go praktycznie wszędzie. Robi się to nie tylko celem ogrzania domu, ale także przemysłowo - torf jest wysyłany m.in. do Holandii. Irlandczycy kopią tak intensywnie, że Unia Europejska zagroziła karami, bo uważa że torfowy teren to swoisty obszar naturalny, który powinien być chroniony, jednak - co dobrze widać - kopanie trwa w najlepsze. Torf jest tani i zdrowy, jednak - co podkreślał Mairtin - najlepszym surowcem opałowym jest drewno. Jednak w Irlandii przeważają łąki, więc trudno o drewno na większą skalę. Dlatego rządzi torf.

Będąc tutaj nie można nie spróbować Guinnessa, co niezwłocznie uczyniłem w jednym z pubów i rzeczywiście - trunek ten, pity tutaj i w jakimkolwiek innym miejscu to nie to samo. Tutaj Guinness jest po prostu pyszny i sam nie wiem, czy traktować go jako napój, czy raczej jako posiłek, bo syci bardzo skutecznie. Tutaj jest ciekawy zwyczaj, że posiłek je się nie przy stoliku (oczywiście tam także), ale przy barze, na oczach zabieganych kelnerów. Szczerze, nie wyobrażam sobie jeść, kiedy za plecami ktoś zamawia piwo, a kelner tuż przed nosem pośpiesznie ten sam napój nalewa.

Wybraliśmy się do wycieczkę do Lough (Lake) Key, położonego nieopodal miejscowości Boyle. Jezioro otacza przepiękny park, łączący walory przyrodnicze i rozrywkowe, czyli dla każdego coś dobrego. Myśmy postanowili wybrać to pierwsze i skrzętnie skorzystaliśmy ze szlaków, których w parku nie brakuje. Przepięknie prezentowały się zwłaszcza czerwone cedry - rzadkie dziś drzewa iglaste. Drzewa te charakteryzują nietypowo ukształtowane konary. Niektóre opierają się o podłoże i wydają się osobnym drzewem. Wyglądają mniej więcej jak kły mamuta.




Głównym celem naszej krótkiej wyprawy była wizyta u Eddie Joes Open Farm - farmy, która została otwarta raptem rok temu, ale działa coraz prężniej i proponuje wiele atrakcji, zwłaszcza dzieciom. Właściciel ma w posiadaniu niemały kawałek ziemi, na której hoduje zwierzęta mniej i bardziej egzotyczne. Są więc kury, gęsi, świnie czy krowy, ale także struś, alpaki, czy papugi. Sporą, jeśli nie największą, atrakcją są osiołki. Dzieciaki mogą odbyć pełną wrażeń przejażdżkę na specjalnej bryczce, a dorosłym wystarcza kontakt ze zwierzęciem. Osiołki są bardzo łagodne, chętnie podchodzą do człowieka i dają się głaskać. Powiedziałbym, że mają największą właściwość terapeutyczną z całego arsenału zwierząt Pana Eddiego, a nawet krótkie przebywanie ze zwierzęciem uspokaja i poprawia nastrój. Nie obyło się bez długiej rozmowy o farmie, życiu w Irlandii i radzeniu sobie w dniu codziennym, ale o szczegółach napiszę w osobnym poście. Na pamiątkę dostaliśmy swojskie jajka, była herbata i ciasteczka. Wszystko w bardzo rodzinnej atmosferze, jaką fundują mili gospodarze. Nie żałuję, że zamiast na przykład Klifów Mohera, wybrałem właśnie farmę u Eddiego.




Dnia ostatniego odwiedziliśmy jeszcze człowieka, który buduje na wsi swoją własną oazę - dom z ogrodem. Ale nie jest to zwykły dom. Ściany są wypełnione oponami (tak), a dach pokrywa mieszanka przyjaznych dla środowiska elementów. Gdzieniegdzie widać butelki czy puszki. Dawno nie widziałem domu, który wykorzystywałby tak pomysłowo coś, co normalnie jest odpadem. Szczególne wrażenie robią butelki w ścianach w łazience, kiedy wpadające przez umieszczone w ścianach szklane butelki promienie światła słonecznego mienią się kolorami tęczy.

W Irlandii jest niestety drogo. W sklepie chleb kosztuje nawet dwa Euro, owoce są droższe niż w Anglii. Ale Irlandczycy mają bardzo dobry soda bread, najsmaczniejszy zwłaszcza z grilla, z dobrym masełkiem, którego w Irlandii nie brak. Jedliśmy bardzo smaczną zupę i średnią szczerze pizzę w restauracji, której nazwy nie pomnę, ale wręcz wyśmienicie było w kawiarni "Meet You Here" na rogu Cathedral Street i Chapel Street. W środku można się poczuć, jak w domowej galerii, za sprawą całego spektrum obrazów i obrazków i życzliwej gospodyni - bo inaczej nie można nazwać Pani w fartuchu, krzątającej się po kuchni niczym ciocia Zosia z dzieciństwa, skrzętnie przygotowująca domowe kluseczki.



I w ten sposób migiem minął nam pobyt w Irlandii. Można nazwać ten pobyt pierwszym "liźnięciem" kraju, do którego na pewno chcielibyśmy wrócić. Największym skarbem zielonej krainy są ludzie - życzliwi, mający czas do rozmowy i pomocni. Mówią ze swoistym akcentem, ale i tak nietrudno ich zrozumieć. Ci, lubiący słońce i ciepło mogą być rozczarowani, bo lubi tu padać. Jednak to tutaj można poczuć się, jak u mamy w domu.



UWAGA: jeśli lecicie do Knock Airport (znany jako Knock Ireland West) przygotujcie się na dodatkową opłatę przy wyjeździe (development fee) w wysokości 10 Euro/osoba. Taka opłata nie obowiązuje tylko tu, ale między innymi na lotniskach w Kanadzie, Malezii, a nawet niektórych mniejszych lotniskach w Anglii (Norwich). Opłata nie jest duża, jednak dobrze by było, gdyby linie lotnicze i samo lotnisko czytelnie i jasno informowało nieświadomego turystę, że takowa w ogóle istnieje! Bo pół biedy, kiedy przyjeżdżamy z pełnym portfelem, ale gorzej podczas powrotu...

Tekst i zdjęcia: Marcin i Marzena Bareła

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Wycieczka Bristol - Dundry - Chew Magna - Winford - Felton - Bristol, 30.05.2015


Tym razem, w ramach zwiedzania najbliższej okolicy, wybrałem się, z racji trochę większego luzu w pracy, na wycieczkę po okolicy Bristolu. Chciałem zobaczyć słynącą ze wzorowego gospodarowania odpadami wieś Chew Magna i pobliskie, jedno z największych w regionie, jezioro. Po drodze czekały ostre podjazdy i chyba ostrzejsze zjazdy, że dawno tak nie pędziłem rowerem. Wycieczka udała się - pogoda nie kaprysiła, a sił spokojnie wystarczyło na pokonanie pętli o długości ponad 25 kilometrów. Chew Magna faktycznie jest bardzo czystą wsią, wszędzie widać kubły z posegregowanymi śmieciami, ale nic dziwnego - przecież to miejsce często wygrywa w ramach Calor Village Of the Years - czyli miejscowości, która prowadzi zrównoważoną politykę odpadową. Chew Magna dąży do miana miejscowości "zero waste" - czyli wszystkie odpady w okolicy mają być zrecyclingowane. Tylko pogratulować.



Po drodze, w odległości ledwie 2 kilometrów, trzeba odwiedzić Chew Valley Lake - piąte największe sztuczne jezioro w Anglii, główny dostarczyciel wody pitnej dla Bristolu i okolic. Jezioro jest idealnym miejscem odpoczynku dla rodzin z dziećmi, chociaż nad samą wodę dostać się nie sposób, gdyż całość jest - jak to w Anglii - ogrodzona. Wokoło biegają gęsi i kaczki, domagające się chleba.



Z Chew Magna pojechałem w kierunku Winford i Felton, by w tym ostatnim zatrzymać się w pięknie położonym kościółku Św. Katarzyny, a następnie 100 metrów dalej, na polu można było podziwiać lądujące samoloty na lotnisku bristolskim (z nazwy tylko), znajdującym się tuż za główną drogą. Widok lecącego około 30 metrów nad głową boeinga robił mocne wrażenie. Szczególnie dreszczyk przechodził po ciele w przypadku starszych, głośniejszych maszyn, jak boeing 737-800.





Wspomniany kościółek Św. Katarzyny jest przepięknie położony, w otoczeniu dębowych drzew i rozmaitego gatunku krzewów. Dodatkowo, całość otaczają wzgórza Dundry. Dobry pomysł na zdjęcia ślubne i do tego oryginalny - z samolotem w tle...Jak widać, miejsc wspaniałych szukać daleko nie trzeba. Są na wyciągnięcie ręki.
W następnym wpisie skoncentruję się na obiecanym już wcześniej Suspension Bridge w Bristolu.




Tekst i zdjęcia: Marcin Bareła