sobota, 27 września 2014

Portugalia - Algarve, 29.08 - 10.09.2014, Część II



FARO, FARO, FARO...

Na drugą część naszej podróży po Portugalii przenosimy się do Faro, stolicy regionu Algarve. Po przeżyciach w Lagos, miasteczku niezwykle ciepłym i przyjaznym, chłodna atmosfera Faro była na początku bardzo przytłaczająca. Miasto, w przeciwieństwie do Lagos świeci pustkami, a turyści którzy na chwilę pojawiają się na deptakach, czym prędzej zaszywają się w bardziej klimatycznych miejscach, zarówno krajobrazowo, jak i pod względem rozrywkowym. Nie chcę sugerować, że do Faro nie warto jechać, przeciwnie – miejscu należy się choćby dzień, dwa zwiedzania. Jednak faktycznie, przyjeżdżając z tłocznych i kolorowych resortów Algarve, trudno na początku nie odczuć, w dosyć smutnym na tym tle Faro, pustki i zagubienia.

KRÓL I KLASYCY Z PIASKU

Po wstępnym rozpoznaniu wąskich uliczek Faro i zwiedzeniu bardzo ładnego starego miasta, dnia następnego pojechaliśmy do miejscowości Pera w kierunku Albufeiry, by zatrzymać się na niezwykłym festiwalu rzeźb piaskowych: Fiesa 2014. Coroczny festiwal, każdego roku ma inną tematykę: były już postaci animowane, świat flory i fauny czy idole nastolatków. W tym roku mieliśmy wielkie szczęście, bo temat zakręcił się wokół muzyki rozrywkowej i klasycznej. Na ogromnej przestrzeni (organizatorzy zapewniali o największej tego typu wystawie świata) zorganizowano prace kilkudziesięciu artystów z całego świata. Były postacie Hollywood (Alfred Hitchcock, Fred Astair), divy operowe i tenorzy wszelkiej maści, przedstawiciele muzyki klasycznej (Mozart, Beethoven, Bach), oraz całe spektrum muzyki rozrywkowej, od jazzu, przez reagge, po rock i pop. Niektóre rzeźby do złudzenia przypominały oryginał (Amy Whinehouse, Tina Turner, David Gilmour). Inne, raczej oddawały wyobraźnię autora, niźli były wybrykami kiepskiego dnia. Taki Michael Jackson nie przypominał nikogo, z Jacksonem na czele, bardzo swobodnie (wręcz nonszalancko) potraktowano Beatlesów, kiepsko wyglądał też Bono. Wybitnie w tym towarzystwie, chyba najbardziej zapadająca w pamięć rzeźba nawiązywała do filmu The Wall, i kultowym tematem prania mózgu, które realizują z konsekwencją szkoły. Był więc mur, skrzyżowane młotki i dzieciaki, jadące taśmą na przemiał. Mocne.






TAVIRA I PLAŻA GLONÓW

Z Faro jest bardzo blisko do Taviry, opisywanej w przewodnikach, jako miejscowość, którą trzeba zobaczyć. I rzeczywiście – warto tam zajrzeć, choćby ze względu na na różnego rodzaju regionalne wydarzenia, jak targi żywności, na które akurat trafiliśmy. Można było kupić lokalny miód, albo świeże owoce za grosze, z czego skorzystaliśmy. Spróbowaliśmy także bardzo dobrej miodówki. Tavira ma bardzo dużo zabytkowych kościołów, jak Kościół św. Marii, św. Anny, a ten pierwszy okalają mury z bardzo ładnym ogrodem. Tam też spotkaliśmy przyjaznego Anglika imieniem Johnny. Ciekawostką Taviry są czworoboczne dachy budynków, rzadko spotykane w innych regionach. Miasto przecina rzeka Gilao którą przeprawia się mostem rzymskim, co brzmi dumnie. Z Taviry udaliśmy się tzw. stopem (którego ciężko w Portugalii złapać) do wioski Pedros del Rej, skąd można, idąc przepiękną kładką przez laguny dostać się na plażę Barril, która ma w przewodniku Michelina jedną gwiazdkę. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że na miejscu, jak plaża długa leży pasmo glonów. Pływanie było wręcz niemożliwe, gdyż zielsko właziło do ust. Także plaża może i ładna, strzeżona i z zapleczem gastronomicznym, ale co z tego, skoro nie można się specjalnie kąpać. Jedynym pocieszeniem była miniaturowa kolejka spalinowa wąskotorowa, którą przeprawiliśmy się z powrotem przez lagunę. Wróciliśmy do Taviry, także stopem szybko i z wielkim niedosytem. W Faro nastrój jakoś nie chciał się poprawić.








KAJAKIEM PRZEZ LAGUNY

To była nagroda za Tavirę. Wypożyczyliśmy kajaki na cały dzień, bez przewodnika, by na własny rachunek przemierzyć lagunę, słuchając świerkotu ptaków. Celem była jednak plaża, oddalona spory kawałek od portu, z którego wyruszaliśmy. Warto było się namachać, gdyż dotarliśmy do przepięknej, właściwie pustej plaży, którą zalewały spore fale, piaseczek był mięciutki, a woda bardzo ciepła. Do tego można było znaleźć gigantyczne okazy muszelek. Prawdziwy raj. Idąc w kierunku wschodnim dochodziło się do punktu, gdzie plaża robiła się coraz węższa, aż z każdej strony oblewała ją woda oceanu. Tak docierało się do wąskiego cypla, gdzie woda była niespokojna, rwąca i to wszystko naprawdę zapierało dech. Wyjątkowe, magiczne miejsce na mapie Algarve i o dziwo niezbyt popularne, bo turyści teraz są wygodni i chcą mieć pod nosem kibelek, colę i hamburgera. Ale my na szczęście nie. Droga powrotna była łatwizną, gdyż płynęliśmy z prądem wód laguny i właściwie nie musieliśmy wiosłować, zamiast tego obserwować lądujące nieopodal samoloty.


KONIEC

Ostatniego dnia postanowiliśmy odpocząć, po prostu praktycznie nie robiąc nic. Jedynie wstąpiliśmy do Largo de Carmo – kościoła z kaplicą kości, która mieści się na małym dziedzińcu. Całe ściany i sufit tej kaplicy pokryte są kośćmi mnichów, pochodzących z części cmentarza za kościołem. Kaplica zawiera także 1250 czaszek, które widziane z bliska, nieosłonięte żadnym szkłem robią mocne wrażenie na zwiedzającym. Czaszek można własnoręcznie dotknąć, nikt nie pilnuje kaplicy, a cześć z nich zwyczajnie już zmurszała. Co ciekawe, za wejście do tego pięknego barokowego kościoła, czy kaplicy obowiązuje opłata, „co łaska”.


Ostatni raz tego dnia zajrzeliśmy do zaprzyjaźnionej restauracji Petiscos del Rej, prowadzonej przez szalonego, ekscentrycznego Portugalczyka, Antonia. W tej małej restauracji na Rua des Cacadores można tanio i naprawdę dobrze zjeść, a specjalnością właściciela są cataplana podawana w tradycyjnym miedzianym garnku i arroz de marisco. Właściciel sam podaje pierwszą porcję dania, co może wydawać się co najmniej dziwne. Warto w Faro zajrzeć także do SuperPinto Take Away, małej knajpy prowadzonej przez przesympatyczną panią, a ceny są nie do uwierzenia.





KONKLUZJA:

Tak zakończyliśmy drugi nasz pobyt w Portugalii, kolejny raz przekonując się, jak przepiękny i różnorodny jest ten kraj. Portugalia ma znakomitą, opartą na świeżych warzywach, owocach i oczywiście rybach kuchnię. Ludzie otyli, nawet jeżdżący na wózkach to widok sporadyczny. Będąc tutaj, nie można nie spróbować kawy i kultowego ciastka Pastel del Nata. Jadąc tam, trzeba poduczyć się portugalskiego, gdyż z niektórymi nie można się w żaden sposób porozumieć. Warto także szukać restauracji na uboczu, które są tańsze, a często oferują znakomitą kuchnię. Różnica w cenach może wahać się nawet kilka euro. Wypada także korzystać z komunikacji miejskiej, gdyż autobusy i pociągi są bardzo tanie, i dowożą praktycznie wszędzie. Dlatego warto, przed wynajmem samochodu pomyśleć, czy nie szkoda się stresować i szukać dróg, czy lepiej po prostu wsiąść w bus. Jeżeli natomiast chcecie chodzić szlakami pieszymi to można się nieźle rozczarować, gdyż czasem kończą się one na przykład tuż przez zejściem z klifu, albo ślepą uliczką gdzieś w lesie. Nie ma co także marzyć o drogach rowerowych, tym bardziej że jest to kraj wąskich dróg i jeszcze węższych uliczek. Algarve jest wyjątkowe, bo oferuje spektakularne plaże i słońce, którego często brak w Polsce czy Anglii. Temperatura nie spada tu poniżej 15 stopni w zimie, a latem jest wręcz nie do wytrzymania. Nasi przyjaciele z Lagos opowiadali, że zimą ocean jest tak ciepły, że widać parę wodną. Dlatego chyba każda pora jest dobra, żeby tutaj przyjechać, a zjedzona ryba, czy wypita kawa zawsze smakuje tak samo dobrze.
Kolejna wizyta: może wiosna przyszłego roku. Już tęsknimy.


Marcin i Marzena Bareła

sobota, 13 września 2014

Portugalia - Algarve, 29.08 - 10.09.2014, Część I



Przedstawiamy z przyjemnością część pierwszą zapisu naszego pobytu w Portugalii, konkretnie w rejonie Algarve, na przełomie sierpnia i września 2014. Opowieści będą podzielone na dwie części, zgodnie z pobytem w następujących miastach: Lagos i Faro. Zapraszamy w podróż!

Lagos – niegdyś stolica Algarve, miasteczko na niewiele ponad 10 tys. mieszkańców, a ilością atrakcji może spokojnie konkurować z dwumilionową Lizboną. Atutami miejscowości są spektakularne plaże, które mienią się paletą rozmaitości: od typowych, długich i płaskich plaż okołomiejskich, po liczne mniejsze, poprzecinane grotami, klifami i mini-jaskiniami plaże w kierunku Ponda da Piedade. Kto wie, czy nie największą siłą Lagos jest jego atmosfera. Miejsce kipi od przyjaźnie nastawionych ludzi – zarówno turystów, jak i miejscowych. Życie, w przeciwieństwie do stolicy Algarve, Faro toczy się tutaj całą dobę, a nocą można poczuć wręcz studencki klimat. Restauracje, sklepy, ławki – wszystko tętni życiem, czasem ciężko przejść przez wąskie uliczki. Trudno nie zachwycić się także tutejszą kuchnią. W restauracjach ciągły ruch, więc wszystko jest świeże, a znakomici kucharze dbają o smakowe dopracowanie każdej potrawy...





CHCESZ ZJEŚĆ? POCZEKAJ NA ZEWNĄTRZ!

Jest jednak restauracja w tym towarzystwie wyjątkowa. Nieopozorna, praktycznie niereklamowana żadnymi kolorowymi banerami, tylko niebieska plandeka przy wyjściu z napisem A Forja informuje o istnieniu na Rua dos Ferreiros lokalu. A Forja to być może jedna z najlepszych restauracji w Portugalii. Kuchnia, na którą składają się owoce morza, głównie ryby grillowane, jest prosta, ale zwyczajnie doskonała. Ryby są perfekcyjnie przyprawione, zupa warzywna (dyniowo-kapuściana) smakuje tak dobrze, jak polska grzybowa, a desery (arroz doce, gelacho, musy) łechcą podniebienie harmonią smaku. Sukcesem A Forji jest jakość surowców, geniusz kucharzy i...prostota. Wcale nie trzeba nie wiadomo jakich sztuczek kulinarnych, by zachwycić smakoszy. Potrawa przyrządzona minimalistycznie, ale z wyczuciem smaku może zachwycić bardziej, niż często udziwniony, awangardowy misz-masz na talerzu. Dlatego w A Forji dostaniemy rybę z kawałkiem cytryny w towarzystwie trzech kartofelków, paru listków sałaty, plastrów pomidora i garści posiekanej cebuli. Banalnie proste, ale jakże doskonałe! Tej restauracji będzie mi brakowało jeszcze z innego powodu: przemiła obsługa. Zwłaszcza jedna pani, pochodząca z Ukrainy, była tak naturalnie miła i pomocna, że kilka euro napiwku nie tyle wypadało dać, ale że z przyjemnością chciało się dać. I nie dziwi chyba już Was, że żeby zjeść w A Forji trzeba swoje odstać w kolejce. Lokal jest szalenie popularny, sala zawsze pęka w szwach, a personel robi co może, żeby sprawnie obsłużyć kolejnych klientów. Rewelacja i obowiązkowy punkt wizyty w Lagos!



RAJ PLAŻOWICZÓW

Lagos może być – i chyba jest miastem z największą liczbą plaż na kilometr kwadratowy. Na zachodnim wybrzeżu, w kierunku Ponda de Piedade jest ich co najmniej kilka. I są zdecydowanie najpiękniejsze. Zaczynając od Praia de Batata, przez Pinhao, Dona Ana, aż po do Camillo mamy pasmo większych i mniejszych plaż i plażyczek, niektóre tak małe, że zalewa je całkowicie przypływ. Majestat plaż to otoczenie urwistych klifów, które w zależności od pory dnia, mienią się w kolorach od żółtego przez pomarańczowy aż po intensywną czerwień. Kolory te kontrastują z błękitem i zielenią wód oceanu, co w połączeniu daje przepiękny efekt wizualny. Dodatkowo, fragmenty skał tkwią w oceanie, tworząc strome urwiska. Jeżeli mamy szczęście, możemy przepłynąć wpław ciasne przestrzenie pomiędzy grotami, co jest niesamowitym przeżyciem, albo przejść z plaży do plaży po płyciźnie, omijając klify. W niektórych skałach są wydrążone tunele, które także pozwalają na swobodne przemieszczanie się. Tak, w czasie odpływu możemy dotrzeć z Praia de Batata aż do Pinhao, po drodze mijając malutkie pasma piasku nienazwanych plaż. Nawet jeśli zamoczymy się po pas, przechadzka w krystalicznie czystej i ciepłej wodzie, w ciasnym przesmyku to duża frajda. Same plaże są czyste i raczej zatłoczone, chociaż można bez problemu znaleźć miejsce dla siebie. Woda pozwala na kąpiel, ale trzeba uważać na obszary kamieniste, gdyż jest płytko. Dużym plusem jest zacienienie w godzinach popołudniowych ze względu na klify.








Największą, o długości kilku kilometrów plażą Lagos jest Meia Praia, leżąca na wschodnim krańcu miasteczka. Jest to raj dla lubiących się kąpać, gdyż brak tu wystających kamieni i jest bardzo płytko. Sporą atrakcją są wyrzucane przez fale muszle których tutaj można spotkać całe pokolenia, proste i we wzory rozmaite.

FADO, CZYLI RADOŚĆ W SMUTKU

Polowaliśmy na wieczór Fado w Lizbonie, w czasie naszego pobytu w ramach podróży poślubnej dwa lata temu. Nie udało się. Dlatego tym razem, gdy tylko dowiedzieliśmy się, o restauracji z wieczorem Fado (Taberna de Lagos) od razu zarezerwowaliśmy stolik. Fado jest częścią dziedzictwa Portugalii, i nie posłuchać tej muzyki na żywo w Portugalii, to mniej więcej jak nie zjeść pierogów w polskiej pierogarni. Fado czyli fate – przeznaczenie to piosenki opowiadające o naszym losie, niejednokrotnie trudnym i nie usłanym różami. Jest to smutek, który jednoczenie wyraża pewien rodzaj ukojenia, radości. My słuchaliśmy Fado w wykonaniu Any Marques, wokalistki z Portimao, która grała w towarzystwie dwóch muzyków. Koncert, absolutnie magiczny, był sporym przeżyciem, a to przez autentyczność Fado. Jest to muzyka płynąca z duszy, szczera. Smutek słychać w głosie, leje się z dźwięków gitar. Jest czymś wyjątkowym posłuchać Fado trzymając kieliszek dobrego wina, szczególnie, gdy widzi się przed sobą eleganckich muzyków i czarującą, puszczającą oczko wokalistkę. Fado trzeba przeżyć na pewno, prawdziwa magia chociaż lepiej szukać lokali, do których przychodzą osoby nieprzypadkowe. Nie obyło się oczywiście bez okolicznościowej rozmowy, zdjęcia, a nawet zakupu płyty Any Marques „Fado Alma e Voz”....



JAK ZOSTAŁEM „ZAHOLOWANY” NA KAJAKU

W Lagos działa kilka firm, oferujących wycieczki kajakami do Ponta de Piedade, czyli półwyspu, z największą liczbą pięknych grot i formacji skalnych w regionie. Z jednej z takich ofert postanowiliśmy skorzystać, a dla autora tekstu był to pierwszy w życiu wypad kajakowy. Wycieczka przewidywała dwuipółgodzinny kurs po grotach Lagos i Ponta de Piedade, z towarzyszeniem pilota-przewodnika. I rzeczywiście, warto było wydać te 40 Euro, bo wrażeń nie brakowało. W wyznaczone miejsce zabrał nas mały jacht. Najpierw trzeba było nauczyć się manewrować kajakiem, by za chwilę przeciskać się przez wąskie groty. Niektóre tak wąskie, że ludzie się zaklinowywali, albo było tak ciasno, że byle fala rzucała kajakiem o ściany grot i wnęk skalnych. Wyjątkowo klimatycznie jest przepłynąć wewnątrz takich grot, gdzie woda rozbija się o skały, hucząc złowrogo. Wrażenie robią studnie, czyli owalne wgłębienia w skałach, gdzie tylko światło informuje o górnym wylocie. Po drodze mija się plaże, często miniaturowe, ale po prostu rajskie. Na jednej z takich plaż właśnie się zatrzymaliśmy, kompletne sami. Wyobraźcie sobie: mała, wąska plaża otoczona wysokim, pionowym klifem, który zamyka się w formie podkowy, nie dając szans na sprawdzenie, co jest po drugiej stronie. Totalna izolacja, a do tego fala zbliża się niemal do granicy ściany skalnej, prawie nas podmywając. Kapitalne przeżycie. Chociaż nic nie przebije tego, co zdarzyło się z powrotem. Zostałem przeholowany na kajaku aż pod port, ponieważ chciałem jeszcze trochę popływać. Tyle że płynęliśmy z prędkością motorówki, więc woda tworzyła rozbryzg godny najlepszych biczy wodnych, który lądował często prosto na mnie. Odlot...






SAGRES, CZYLI TAM, GDZIE TWORZĄ SIĘ FALE

Pewnego dnia wybraliśmy się na wycieczkę do Sagres, które położone jest w strategicznym miejscu – niedaleko Przylądka Św. Wincentego, który jest najbardziej na południowy-zachód wysuniętym punktem Portugalii i całej Europy. Dalej widać już tylko błękit Atlantyku. Przypadkowo odkryłem także, że okolice Sagres to plaże surferów, stąd tworzą się tam kilkumetrowe fale. Najlepiej jest na plaży Belixe, która kipi od miłośników wodnej deski. Ale faktycznie – fala tworzy się tam jeszcze daleko w toni wodnej, załamuje się stopniowo i potrafi przekroczyć trzy metry. Nic dziwnego, że uczą się tutaj surferzy. Dla mnie była to okazja do zabawy z falą. Uwielbiam dać ponieść się fali, uczucie które trudno opisać. Duża fala rzuca człowiekiem jak zabawką i nie ma siły, żeby się przed nią obronić, ale jest to genialna zabawa i cudowne przeżycie. Kiedy fala się zbliża, wystarczy wybić się wraz z jej linią, a woda porywa na dobre kilka metrów. Czasem potrafi rzucić i tarmosić po ziemi, że człowiek nie zdaje sobie sprawy z aktualnego położenia. Po kąpieli poszliśmy na wspomniany przylądek, który jest zakończony piękną fortyfikacją, z której widać okoliczne, pionowe i malownicze klify. Na dole kołysze się ocean, znacznie bardziej wzburzony, niż w okolicach Lagos. Miejsce należy do Parku Narodowego, jednak przez pustynny teren i wystające kamienie nie zachęca do spaceru. Na przylądku napiliśmy się espresso, jak to mówią „pierwszego i ostatniego w Portugalii”.





LUZ I JUŻ

Z Lagos bardzo blisko do miasteczka Luz, położonego kilka kilometrów od Ponta de Piedade. Żeby dojść do wioski szlakiem przybrzeżnym, trzeba wspiąć się na stromy klif, z którego schodzi się jakby prosto do bram Luz. Tyle że ścieżka kończy się ślepą aleją i oficjalnie zejścia w dół nie ma...To typowe dla Portugalii – ścieżki piesze, które prowadzą donikąd. Dlatego, żeby zejść z klifu trzeba przeprawić się przez dziką, niebezpieczną trasę. Sama miejscowość kipi od luksusu, a Praia de Luz jest jedną z lepszych w okolicy. Pełnemu delektowaniu się przeszkadzają jednak motorówki, które smrodzą jak na stacji benzynowej.



PAŃSTWO ANTONI I ANGELINA

To imiona naszych gospodarzy, którzy udostępnili nam pokój w swoim pięknym domu na Rua Soeiro da Costa 44. On – były żeglarz i rybak, wielbiciel dobrej kuchni, pani Angelina to jego druga żona. Oboje żyją prosto i z pasją i wielką przyjemnością było goszczenie w ich domostwie. Tak życzliwej, ciepłej atmosfery ze świecą można było szukać w Faro, a pewnego dnia dostaliśmy zaproszenie na obiad, na który składały się: grillowane ryby, sałatka, deser, owoce a nawet wino. Mimo że w większości po portugalsku, rozmowa kleiła się i można było wyczytać z twarzy, co nasi rozmówcy mają w danej chwili na myśli. Na pożegnanie były kwiaty i obietnica ponownego zawitania do gościnnego domu rodziny przesympatycznych Portugalczyków.


KONKLUZJA

O Lagos można by jeszcze długo się rozpisywać. Miejsce tętni życiem i nie można się ówdzie nudzić. W dzień rozgrzewa słońce i kuszą pobliskie plaże, w nocy możemy spotkać popularnych tu i ówdzie ulicznych grajków (od jednego kupiliśmy płytę) i restauracje pełne ludzi. To tu, to tam pytają „do ya want hash?” (Portugalia zalegalizowała narkotyki), albo zapraszają na wycieczkę kajakiem, nawet ci sami, u których przed chwilą właśnie zamówiliśmy kajakowy tour! Wszędzie ludzie, z całego świata – Australii (zapytani przyznają, że to raj na ziemi), Kanady (znają polską wódkę i pierogi), Stanów Zjednoczonych, Niemiec, Francji, Hiszpanii...Wystarczy wyjść na zewnątrz i chwilę przystanąć, a pogawędka z miłym obcokrajowcem jest bardzo prawdopodobna. A dookoła doskonałe kawiarnie, serwujące najlepszą na świecie kawę i doskonałe desery. Już wiem, że do Lagos chciałbym wrócić...







Tekst i zdjęcia: Marcin i Marzena Bareła