wtorek, 7 stycznia 2014

W Pienińskim Parku Narodowym


W dniach 3 - 6 stycznia 2014 pojechaliśmy, by dobrze i turystycznie zacząć Nowy Rok, do Pienińskiego Parku Narodowego.

DZIEŃ PIERWSZY
Zatrzymaliśmy się w miejscowości Sromowce Niżne, a to ze względu na dogodne położenie. Byliśmy dosłownie rzut beretem od Trzech Koron, najwyższego szczytu Pienin, mieszkaliśmy 100 metrów od Dunajca, a zaraz za rzeką po drugiej stronie witała Słowacja, z alkoholowymi sklepami i przytulnymi góralskimi knajpami. Żyć nie umierać. Sromowce Niżne, mimo że są malutką wioską na tysiąc mieszkańców, oferują solidną bazę noclegową, dlatego ze znalezieniem kwatery nie było problemów. Sympatyczna pani z dzieckiem, na pytanie: - wie Pani, gdzie można tanio i wygodnie się przespać - odpowiedziała - U mnie...I to była dobra decyzja, mieszkaliśmy w przytulnym domku na najwyższym piętrze, zaraz za płotem witał nas przepiękny drewniany kościółek Św. Katarzyny, a gdy spojrzeć w górę, wyraźnie widać było Trzy Korony. I jeszcze ten przyjemny szum rwącej wody Dunajca. Po wypakowaniu walizek, udaliśmy się na świeżo położoną (data oddania do użytku: 2006 rok) kładkę - przeprawę przez Dunajec, a po drugiej stronie już witała Słowacja, a konkretnie miejscowość Cerveny Klastor...



Cerveny Klastor wziął nazwę od tutejszego Klasztoru kartuzjanów, datowanego na 14 wiek, następnie zburzonego i dopiero w latach 1955 - 1956 odrestaurowanego. Do środka nie zaglądaliśmy, a z zewnątrz widać było głównie luksusową restaurację. Tego dnia zajrzeliśmy jeszcze do słowackiego sklepu spożywczego, oferującego słodycze i alkohole. Padło na piwo Kelt, likier Vajecny Sen i jedno z narodowych win. Ściemniało się, więc jakikolwiek wypad w góry odłożyliśmy na dzień następny...


DZIEŃ DRUGI

Tego dnia poszliśmy na Trzy Korony i Sokolicę, najpierw żółtym, następnie niebieskim szlakiem. Niebieski odcinek, między Czertezikiem a Sokolicą, nazywany Sokolą Percią, jest bardzo trudny i trzeba uważać, bo ciężko pokonać strome i śliskie ściany poszarpanych skał. Łatwo się poślizgnąć i wylądować kilka metrów niżej. Dlatego uzasadnione są barierki, których lepiej nie puszczać...



Ale po kolei: najpierw docieramy szlakami do masywu Trzech Koron (982 m. n.p.m.) Partię szczytową stanowi pięć turni. Z platformy widokowej na Okrąglicy, opadającej 500 - metrową przepaścią widać doskonale Dunajec, obszar parku Tatry, Beskid Sądecki, Gorce, a przy dobrej pogodzie ponoć nawet Babią Gorę.



Wracając jeszcze do Trzech Koron - na szczycie spotkaliśmy dwóch Słowaków, którzy zaproponowali nam...wino typu wermut domowej roboty. No to wzięliśmy zamaszystego łyka i pogawędziliśmy jak dobrzy znajomi. Spotkani przez nas Słowacy byli przemili i chętnie dyskutowali. Mówili między innymi o tym, że Euro dobrze zrobiło jako waluta całej gospodarce, a i samym Słowakom łatwiej się w Europie odnaleźć. Przypatrywałem im się długo podczas rozmów i biło od nich spokojem i dystansem do życia. Szkoda, że dwóm Słowakom z wermutem w plastiku nie zrobiliśmy zdjęcia. Następny szczyt na niebieskim szlaku, gdzie się zatrzymaliśmy - Sokolica - to dobre miejsce do patrzenia na Dunajec, ale nie ma rewelacyjnych widoków w przestrzeni przez mnogość grzbietów górskich. Dodatkowo, przyjemność odbiera ekspozycja wschodnia, stąd otoczenie jest mocno prześwietlone, co zobaczycie na zdjęciach. Szczyt zadziwia legendarną, samotną sosną, która jest obowiązkowym punktem każdego przewodnika o Pieninach...



Jakimś cudem reliktowa sosna oparła się siłom przyrody i wszystkim idiotom, którym mogłaby przeszkadzać, i spokojnie egzystuje sobie na szczycie Sokolicy. Co ciekawe, i tutaj, i na Trzech Koronach było niemal bezwietrznie i bardzo ciepło. Mimo to, śnieg, co prawda tylko miejscami, ale jednak pojawiał się w zacienionych dolinach. Z Sokolicy poszliśmy zielonym szlakiem do Krościenka nad Dunajcem. Po drodze mijaliśmy przepiękne, drewniane domy, jak Willę Krysia. Niektóre obiekty służyły jako sklep, a jedna drewniana chałupa mieściła... kancelarię prawną. Samo miasteczko nie ma tego uroku, co Sromowce Niżne, nie wspominając o zabytkowej Szczawnicy. Dodatkowo, nie odjeżdżają autobusy, stąd musieliśmy pofatygować się okazją do Sromowców, wcześniej zjadając w centrum niedobrego kebaba. Całe szczęście że samochody zatrzymują się chętnie.


DZIEŃ TRZECI


W niedzielę od samego rana wyruszyliśmy na czerwony szlak Przełom Dunajca, biegnący od Czerwonego Klasztoru, aż do Przystani Flisackiej w Szczawnicy. Szlak jest w istocie drogą pieszo-rowerową, biegnącą przez całą długość doliną Dunajca. Obserwacja szmaragdowej rzeki, pionowych ścian skalnych, ozdobionych krasowymi wyżłobieniami, to wyjątkowo fascynujące przeżycie. To tutaj odbywają się słynne spływy, gdzie tzw. flisacy zabierają do swoich tratew ludzi w magiczną podróż. Patrząc w wodę aż trudno uwierzyć, że te całkiem duże przecież tratwy są w stanie przepłynąć przez bardzo płytkie miejscami wody Dunajca, dodatkowo manewrując między przecinającymi wodę wysepkami. Sprytni flisacy śmiało suną wąskimi korytarzami wody i pokonują ostre łuki. Mimo to - jak podają źródła internetowe - impreza jest bardzo bezpieczna. Przez niemal dwieście lat działalności nie zdarzył się tu żaden tragiczny wypadek. Oficjalna strona Sromowiec Niżnych wspomina tylko jedno wydarzenie, z 13 czerwca 1960 roku, kiedy spływ łodziami flisackimi zakończył się tragicznie, był to jednak spływ „na dziko”, przy okazji którego flisacy złamali wszystkie możliwe przepisy dotyczące bezpieczeństwa. Zadawałem sobie nie raz pytanie, co się dzieje z łodziami i flisakami, jak tratwę opuszczą turyści. I doczekałem się odpowiedzi- są one niezwykle sprawnie ładowane na samochody ciężarowe i zawożone do stacji początkowej. Z wody łodzie wyciągane są przemyślnym wyciągiem. Sezon otwiera się dopiero 1 kwietnia.




Wychodząc z czerwonego szlaku na przystań flisacką w Szczawnicy zatrzymaliśmy się w Pawilonie Szczawnica, oglądając arcyciekawą wystawę dotyczącą Parku. Szczególnie interesujące były zestawienia zdjęć Dunajca współcześnie i dawniej, kiedy był jedynie niewielką rzeczką...



Po drodze do centrum Szczawnicy mijaliśmy schronisko "Orlica", gdzie w 1954 roku zatrzymał się Kardynał Karol Wojtyła i potajemnie odprawił Mszę Św. By dostać się do centrum miasteczka trzeba przejść kilkukilometrową promenadę. Miejsce oszałamia wielością zabytkowych drewnianych budynków. Są także rozsypujące się, monumentalne pałace drewniane, które wydają się leżeć na ziemi niczyjej. Najpiękniejszy - Plac Dietla - z pijalnią wód mineralnych i imponującym inhalatorium robi nieziemskie wrażenia. W samej pijalni spróbowaliśmy wód leczniczych - Stefana na schorzenia alergiczne i Józefinę na schorzenia płuc. Smak trochę słonawy. Nie rozumiemy natomiast polityki zacnego miejsca. Dostajemy bowiem wodę, kubek i - po jakiego grzyba? - słomkę, za którą trzeba oczywiście zapłacić. I nie ma wyboru, tę słomkę po prostu się dostaje...






CZĘŚĆ II

Wracając z pijalni zawadziliśmy jeszcze o restaurację Jakubówka, chociaż bardziej była to plackarnia, gdyż właśnie placki ziemniaczane stanowią wizytówkę zakładu. I nie zawiedliśmy się - placki po zbóju z mięsem i surówkami były wyborne. Dlatego domówiliśmy po żurku, z pełnym wsadem mięsno-jajecznym. Cena 5 złotych - niewiarygodnie tanio, jak na centrum uzdrowiska. Do tego można było popróbować chleba z domowej roboty smalcem. Co ciekawe, o czym dowiedzieliśmy się na miejscu - Jakubówka ma swoją siedzibę w zabytkowym, 130 letnim domu pewnego Żyda, nazwiskiem Szeller...



DZIEŃ CZWARTY

Ostatniego dnia pobytu w Pieninach postanowiliśmy odpocząć od długich wędrówek. Najpierw zwiedziliśmy (z zewnątrz) zamknięty niestety kościółek św. Katarzyny. Powstał, wg źródeł w 1513 roku, dopiero pod koniec lat 80 ostatniego wieku zbudowano nowy kościół, który przejął funkcję parafialnego. Najcenniejsze są gotycki tryptyk z końca XIV wieku z kopią rzeźby Matki Boskiej z Dzieciątkiem i drewniana chrzcielnica. Kościółek jest zamknięty, ale dwa skrzydła tryptyku i chrzcielnica znajdują się w nowym kościele i można je podziwiać...



Tego dnia odwiedziliśmy także, po raz ostatni, sklep na Słowacji, celem ostatniego zaopatrzenia. I tym razem nie przegapiliśmy okazji i cyknęliśmy sobie fotkę ze Słowakiem z krwi i kości.


Tak trzeba było się pożegnać definitywnie z górami. A szkoda, bo chciałoby się częściej i zdecydowanie dłużej. W drodze podjechaliśmy jeszcze do miejscowości Grywałd, żeby zobaczyć zabytkowy kościółek św. Marcina z 15 wieku. A skoro Marcina, to zobaczyć trzeba.




PS: Będzie jeszcze dodatek specjalny o pewnym pasjonacie przyrody, który zgromadził solidną kolekcję wypchanych zwierząt.

Tekst i zdjęcia: Marcin i Marzena Bareła

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz